W ostatni piątek miesiąca tradycyjnie wybrałem się na Masę Krytyczną. Tym razem padło na Bytom, który pod tym względem ma dobrą opinię w regionie. Tak więc prosto z roboty pojechałem (mniej-więcej) na północ aby wziąć udział w lubijeusz... lubileu... jubije... No, po prostu okrągłej, czterdziestej Masie Krytycznej w tym jakże pięknym mieście. Dobra, jak dla mnie, miasto niebrzydkie lecz żywcem wyjęte z początku lat 90. ubiegłego stulecia. Ale Masa na szczęście okazała się miłym zaskoczeniem i można nawet powiedzieć, że miasto jest po prostu 20 lat za rowerami.
Ale po kolei. Dojazd fatalny. Pięknie sobie zaplanowałem dojazd w większości bocznymi uliczkami ale jak przegapiłem zjazd w ul. 3 Maja w Chorzowie to ch... bombki strzelił i trzeba było jechać dalej dwupasmówką. Ruch na szczęście mały. Na szczęście, bo drogi rowerowej oczywiście brak, chodnik w szczątkowej postaci zwanej gumołapem/rafkogniotem, po którym bałbym się nawet iść bez solidnych górskich butów turystycznych... W samym Bytomiu już nieco lepiej. Ale tylko nieco. Głównie o tyle, że ruch mniejszy i wolniejszy. Szkoda, że miasto jest tak zaniedbane (w porównaniu choćby nawet do Katowic) bo jak by się znalazł ktoś rozgarnięty żeby je trochę doinwestować to uważam, że ujawniłby się jego całkiem spory potencjał.
A wracając do Masy... Rynek znalazłem dość łatwo. Jest duży, całkiem ładny, choć trochę brakuje na nim "życia". Ale to akurat może po prostu wina jesiennej aury... Życiem tym razem okazała się Masa. Już prawie pół godziny przed startem grupa oczekujących była spora i nie miałem wątpliwości gdzie podjechać.
Całością bardzo sprawnie zarządzał pan Roman Badura - człowiek żyjący rowerami i z rowerów, co więcej, potrafiący zgromadzić wokół siebie solidną grupę zapaleńców, którzy wiedzą o co w tym wszystkim chodzi. Prawdopodobnie właśnie dzięki jego działalności w mieście dość poważnie antyrowerowym (przede wszystkim w sensie infrastruktury) i wcale niekoniecznie licznym (ciocia Wiki podaje ok. 176 tys. mieszkańców) Masa potrafi zgromadzić nawet ponad 180 uczestników. Wypada 1 uczestnik na 1000 mieszkańców. W Krakowie chyba nie przekroczyło na razie, nie licząc jednorazowego wybryku z okazji Święta Cyklicznego, jednego na 2000... Nie wiem ile w Bytomiu było tym razem ale na pewno nie było nas mało...
Ale po kolei. Dojazd fatalny. Pięknie sobie zaplanowałem dojazd w większości bocznymi uliczkami ale jak przegapiłem zjazd w ul. 3 Maja w Chorzowie to ch... bombki strzelił i trzeba było jechać dalej dwupasmówką. Ruch na szczęście mały. Na szczęście, bo drogi rowerowej oczywiście brak, chodnik w szczątkowej postaci zwanej gumołapem/rafkogniotem, po którym bałbym się nawet iść bez solidnych górskich butów turystycznych... W samym Bytomiu już nieco lepiej. Ale tylko nieco. Głównie o tyle, że ruch mniejszy i wolniejszy. Szkoda, że miasto jest tak zaniedbane (w porównaniu choćby nawet do Katowic) bo jak by się znalazł ktoś rozgarnięty żeby je trochę doinwestować to uważam, że ujawniłby się jego całkiem spory potencjał.
A wracając do Masy... Rynek znalazłem dość łatwo. Jest duży, całkiem ładny, choć trochę brakuje na nim "życia". Ale to akurat może po prostu wina jesiennej aury... Życiem tym razem okazała się Masa. Już prawie pół godziny przed startem grupa oczekujących była spora i nie miałem wątpliwości gdzie podjechać.
Całością bardzo sprawnie zarządzał pan Roman Badura - człowiek żyjący rowerami i z rowerów, co więcej, potrafiący zgromadzić wokół siebie solidną grupę zapaleńców, którzy wiedzą o co w tym wszystkim chodzi. Prawdopodobnie właśnie dzięki jego działalności w mieście dość poważnie antyrowerowym (przede wszystkim w sensie infrastruktury) i wcale niekoniecznie licznym (ciocia Wiki podaje ok. 176 tys. mieszkańców) Masa potrafi zgromadzić nawet ponad 180 uczestników. Wypada 1 uczestnik na 1000 mieszkańców. W Krakowie chyba nie przekroczyło na razie, nie licząc jednorazowego wybryku z okazji Święta Cyklicznego, jednego na 2000... Nie wiem ile w Bytomiu było tym razem ale na pewno nie było nas mało...
Pan Roman pojawił się na dość niecodziennym wehikule i w stosownym stroju, z którym silnie kontrastowała bezprzewodowa słuchawka w technologii niebieskiego zęba na uchu i wystający spod płaszcza mikrofon oszczędzający jego struny głosowe w komunikacji z uczestnikami Masy. Zabijcie mnie ale nie wiem gdzie on schował ten (całkiem donośny) głośnik, że go nie było widać...
Ten uczestnik nie był w stanie mi powiedzieć ze 100% pewnością co to za rower. Przypuszczał, że VW bo takie miał kiedyś oznaczenie na ramie. Ale czy to ważne? Piękny zabytek techniki, rzucający się w oczy kolorystyką ale jednocześnie nie dający powodu do jakiegokolwiek oskarżenia o 'profanację zabytku'. No i ten strój!
Było zabezpieczenie medyczne, matki i ojcowie z dziećmi oraz zorganizowana grupa uczniów z podstawówki (nr 46, jeśli dobrze zapamiętałem). Niech nam rośnie w radości i chwale nowe pokolenie dwóch kółek!
Kostka brukowa - zmora pierwszego kilometra Masy. Przynajmniej dla mnie. A i tak dobrze, że po rozcięciu dotychczasowego 'szlaufrafena' wymieniłem przednią oponę na grubszą.
Dalsza część trasy prowadziła przez niemal już puste miasto. Zdjęć w czasie jazdy robić mi się nie chciało. Krótko mówiąc, było fajnie, choć tempo za słabe jak na panującą temperaturę (coś około zera) i stopy mi zmarzły jak cholera. A mogłem po robocie wstąpić na moment do domu po cieplejsze buty i skarpety... Na szczęście, na końcu trasy przyszło wybawienie.
Tak, ognicho!
I gorąca herbata!
W kolejce się trzeba było wystać i cukru szybko brakło ale co tam...
Na podkreślenie zasługuje wzorowa postawa Policji i jej współpraca z organizatorami. Oraz miły gest jakim było przyjęcie zaproszenia na ognisko. Po moich ostatnich doświadczeniach z postawą Policji w Chrzanowie przy okazji dwóch tamtejszych Mas Krytycznych miłym zaskoczeniem było dla mnie zobaczyć w funkcjonariuszach pierwiastek ludzki. I zaangażowanie. W 3 radiowozy zabezpieczyli przejazd w sposób nie budzący absolutnie żadnych zastrzeżeń. Oczywiście, jak wszędzie, przy pomocy grupy organizatorów, po których widać było 'wielomasowe' doświadczenie.
Ognicho nie służyło tylko do grzania się. Szacun dla organizatorów za pomysł i realizację.
Bo kto powiedział, że nie można upiec sobie kiełbaski na ognisku czując na karku oddech nadciągającej zimy?
Dodatkowym plusem takiego przebiegu wydarzeń było przedłużenie miłej atmosfery i budowa pozytywnego, rodzinnego wizerunku Masy. Właśnie tego mi brakowało na wszystkich dotychczasowych masach - żeby dać uczestnikom szansę się choć trochę poznać. Szansa, że przyjadą znowu rośnie kilkukrotnie.
Wszyscy przy źródle ciepła, a kilkadziesiąt najróżniejszych rowerów stało oparte o płot. Ponoć żaden nie zginął :p Przy okazji widać w całej okazałości dlaczego na Masach lepiej nie robić zdjęć z fleszem. Zawsze w kadrze znajdzie się ktoś w tej cholernej kamizelce... ;]
Na koniec kierownik imprezy również mógł się wreszcie zrelaksować i upiec sobie kawał mielonego mięcha w jelicie.
Powrót już z założenia dwupasmówką do Katowic z uwagi na nadciągający opad czegoś na granicy mżawki i śniegu. Trzeba było się spieszyć. Ruch na drodze mały, trochę szczęścia do świateł i droga minęła błyskawicznie. Wielkie podziękowanie dla Gracji (mam nadzieję, że nie pochrzaniłem czegoś i dobrze zapamiętałem imię), która pomogła mi się wydostać na właściwą drogę wylotową. Gdyby nie ona to bym pisał pewnie z Tarnowskich Gór albo innego Zabrza, a nie z domu... Eh, nie ma to jak jechać przez totalnie obce miasto po ciemku, bez mapy ni kompasu!